Translate

Część II. 3 Marsz trędowatych.



Marsz trędowatych.
Słońce wstawało, kiedy w izbie klasztornej siostry modlitwę kończyły.  Siostra Magdalena pierwsza z kolan wstała. Ona tu rytm i porządek dnia nadawała. Przełożoną nad siostrami w przytułku, w Bełczynie była i rząd nad duszami trędowatych takoż ciałami sprawowała. A to i dusze i ciała grzechem śmiertelnym splamione, i widomym to było, bo je Bóg chorobą i kalectwem naznaczył.
Za przełożoną pozostałe przeżegnały się i wstawały. Siostra rozglądała się po twarzach, co przed nią stały. Cztery ich tu było, zastanawiała się, którą z trędowatymi na modły wysłać. Zatrzymała wzrok na Gertrudzie, co w przytułku najkrócej przebywała. Drogę i obrządek znała, bo nie raz w nowicjacie razem z trędowatymi chodziła. Nawet jakby się pogubiła, to przecież oni jej drogę wskażą, wszak ją na pamięć znają.
- Siostro Gertrudo, wy dziś chorych do modłów poprowadzicie i porządku bożego dopilnujecie.
- Tak będzie, siostro przełożona.
- Sprawdźcie ilu dziś do drogi się nada. Tym po pajdzie chleba nakroić, pozostali niech do obiadu czekają. Dziś niedziela to roboty nie ma. Nie ma roboty to i strawy aż do obiadu nie dostaną, jak w zwyczaju. Zbierz, policz i mi to zapodaj. Jak, który w drodze podupadnie, niech czeka na wasz powrót. Nie zwlekać, bo ksiądz dobrodziej nie będzie na was pod krzyżem w śniegu i na mrozie czekał.
- Tak jest, siostro przełożona.
Przełożona wręczyła młodej dzwonek, co to nim wśród ludzi dzwonić trzeba a dla przestrogi, żeby ludzie postronni nie podchodzili, bo tu trędowaci idą.
Gertruda poprawiła na nogach grube filcowe buty, na wierzch, na plecy zarzuciła gruby koc i wyszła. Oj zimno dziś będzie, pomyślała.
Wychodziła z domu, kiedy na podwórzu na jej widok chorzy do płotu podchodzili.
Bo podwórze przytułku w Bełczynie płotem w połowie przegrodzone było. Z wiadomych to względów, aby siostry bezpośredniej styczności z trędowatymi nie miały.
Tak jak z budynków i szop wychodzili, tak pod płotem się ustawiali po chleb i do drogi. Siostra rzuciła okiem, policzyła i wnet do domu wróciła. Nakroiła dla wszystkich chleba a nie za grubo, bo to trzeba było siostrze Magdalenie pokazać.
Dla siebie też ukroiła, pędem z wyciągniętą w dłoniach miską przed przełożoną przebiegła i już na podwórzu była.
Zobaczyła wyciągnięte ręce, dziesięć ich było tak, jak stali u płota. Pozostali pod budynkami stali patrząc tęsknym, albo to głodnym wzrokiem. Na widok chleba wracali do pomieszczeń, im się nie należało, nie chcieli patrzeć jak ich towarzysze chlebem się objadają. Oni patrzeć na chleb nie chcieli, bo i zimno było, choć Słońce świeciło już, to mróz nie ustępował.
Kiedy miskę odniosła, pielgrzymi już stali za furtą, co z ich strony była.
Siostra też na drogę wyszła, skinęła ręką, żeby ruszali. Sama na końcu do orszaku dołączyła, na drodze przez wieś dzwoneczkiem podzwaniając.
Orszak to był w wyglądzie opłakany. Tylko, kto by nad tym płakał. Gromada chłopa w łachmany odzianych, w to, co kto miał a miał niewiele. Z tego, w czym tu przyszedł niewiele zostało, a i od rodziny mało kto, co dostawał. Co prawda obowiązek i obyczaj były, żeby rodziny raz do roku przyodziewek i strawę dostarczały. Ale kto by tam w rodzinie pamiętał, oni jak najprędzej zapomnieć chcieli, to i zapominali. A siostra Magdalena nie przestrzegała, choć wszystkie rodziny miała zapisane, bo jak tu po całym powiecie i okolicach jeździć, i dopominać się po ludziach. Czasu na to nie było.
I tak, co środę na targ do Lwówka jeździła. A z tego, co od sukienników na targu przy Ratuszu i z ław płócienników, co w Hali Targowej Ratusza darowizny zebrała, ledwo co na opatrunki starczało. Wszelkie płótna i sukna oszczędzać musiała. Chorzy sami prali sobie opatrunki, prali do końca to, co było, aż się to w wodzie rozlazło.
Najgorzej ze stopami było, bo butów to u nich nie uświadczył. Większość to w słomianych butach powiązanych sznurkami, bądź to kawałek kory od spodu a stopy szmatą jaką owinięte i sznurem w całość związane. Żeby toto nie wiadomo co, a z nóg nie pospadało.

Drogą przez wieś wiodącą na polne drogi wyszli, aby zaraz wśród strumienia szlak odzyskać. Bo strumień mały ale to swoim nurtem, to drogą płynął i na drodze kałuż zamarzniętych mnóstwo było. Lód na takiej pęknie, to i nogi zamoczy, bo woda pod lodem wartka była. Szli a właściwie skakali okrakiem wody pod lodem wypatrując, po brzegach stąpając.
Wyszli na podmokłe łąki za wsią, gdzie to woda z góry spływała, gromadziła się i zamarzała. Szczęście to, że nurtu tu nie było, woda stała to i na wskroś zamarzała. Szli pośród trzcin, tak ten szlak był przez nich, przez lata wydeptany. Teraz to nawet i lepiej było niż latem, kiedy nogi do kostek w błocie lgnęły, trzeba było nogi z tego wyciągać, ciężko iść było.
Teraz to właściwie lekko się szło po lodzie wśród wyschniętych traw i trzcin.
Kiedy doszli do końca zbocza, trzeba było im przez górę przejść zanim zbocze znowu zacznie się wznosić. To i przeszli na drugą stronę do doliny, co ją Sądrecko zwą.
Tu Gertruda postój zarządziła. Każdy jeden jak stał tak i usiadł w śniegu. Każdy swoje odzienie a to opatrunki sprawdzał, żeby do końca dojść a kłopotów nie sprawiać. Odtąd to droga dwa razy dłuższa była ale przystępniejsza. Potok, nawet jeśli płynął, to koleinami pozostawionymi przez wozy. A, że droga wyjeżdżona była, to jej brzegi wysokie były. Na tych skarpach można się było utrzymać, więc i przyspieszyli. Potok wielokrotnie na drogę się wylewał, ciągnął dziesiątkami metrów, aby znowu koryto sobie własne znaleźć. Tak przeszli przez las po drugiej stronie góry i wyszli na otwartą przestrzeń, na równinę, żeby na kilometr lub dwa duży dąb pośród pól zobaczyć.

Dąb stał przy drodze z Proboszczowa do Sokołowca. I właśnie ze wsi Sokołowiec ksiądz dobrodziej pod ten dąb a wyznaczony do tego, z tamtejszego kościoła przychodził. Bo stąd miał blisko, ledwie kilometr naprzeciw trędowatym z duszpasterską posługą.
Pierwej przed laty, to trędowaci do samego Sokołowca do kościoła chodzili. Jako, że i kościół, i cmentarz w Sokołowcu były ale mieszkańcy się trędowatym sprzeciwili. Wyszło na to, że przed wsią u dębu ksiądz odprawiać trędowatym posługi będzie. Po drugiej stronie drogi nowy cmentarz dla trędowatych z okolicy wytyczyli.  I tam to, na nim trędowatych z całej okolicy grzebali a nie pod swoim kościołem.
Ksiądz wychodził z ministrantami i z krzyżem a bez monstrancji, bo trędowaci monstrancji i komunii świętej nie godni byli. Wszak wyklęci i naznaczeni grzechem na ciele i umyśle.

Kiedy trędowaci doszli zaś do drzewa, ksiądz już tam był. Spacerował w miejscu butem o but postukując i drepcąc w miejscu, bo buty miał, jako i ministranci.
Sam pod drzewem stojąc, z ministrantami bądź z jednym a z krzyżem modły za ich dusze odmawiał. A kto umiał, też brał w tym udział. Jednako wszyscy oni pokutą pokarani klęczeli w śniegu, aż do znaku krzyża świętego, który to ksiądz na ostatek poczynił. Kropienia święconą wodą nie było, bo przez drogę i na takim mrozie byłaby księdzu zamarzła. Powstając, każdy jeden przeżegnał się i miało mu być od tego lżej, co niektórzy mieli nawet od tego wyzdrowieć ale i tak wcześniej czy później kończyło się to śmiercią. Obrządek trwał ledwie zdrowasiek kilka i ksiądz z  ministrantami obrócili się na pięcie i odeszli do siebie, do Sokołowca.

Ot i na tyle mordęgi trędowatych było, bo na więcej posługi nie zasługiwali.
I dobrze, że krótko, bo powstającym trudno było kalana wyprostować. W śniegu i mrozie niektórzy zamarzać się zaczynali. Ci obalali się na bok i próbowali nogi wyprostować. Siostra wiedziała, że w takim śniegu i na takim mrozie z powrotem do przytułku, to teraz gehenna się zacznie. Sprawnym kazała pomagać tym, co na śniegu zalegli. Czekała, żeby wszyscy powstali i rozruszali się, bo mróz jak trzymał, tak trzymał. Pomimo Słońca mróz nie ustępował, to była zapowiedź wielu mroźnych dni.
Widząc wszystkich a na nogach, podała komendą do drogi. I wiedziała, że ciężko będzie, bo to jedni już o kaszy ze skwarkami myśleli, żeby ich gorących pojeść jak najszybciej. Przecie skwarki, to niedzielna kaszy okrasa, nie to, co na co dzień. Ale drugim to nie w smak było, nie to żeby skwarek nie lubili, tylko zdrowia i sił im do powrotnej drogi brakowało.
Tak i wymarsz do powrotu nastąpił, drogą powrotną, którą to opisywałem i wystarczy.

Ale dla siostry Gertrudy ten powrót był tragicznym przeżyciem. Bo póki po równym szli, to nawet ci o kiju a zapierając się do góry doszli. Gorzej było przez górę przejść. I choć im tylko trzecia część drogi została, to ta dużo cięższa była jak na początku opisywałem. Tyle, że i chorzy, i kalecy o kiju, zmarznięci i utrudzeni marszem byli. I choć wieś z góry a pośród pól za drzewami widać było, dwóch, co na nogach ustać nie mogli pozostawić musiała. Aby czekali na pomoc. Żeby ich, konie zaprzęgając, do przytułku przywieźć.
Ale do tego, póki co, do wsi dojść z resztą gromady musiała.
Ten sam odcinek drogi a dwa razy dłużej się schodził, bo zmęczenie dało się we znaki. Zanim dojdą a konie do drogi zaprzęgną, zanim te na miejsce dojadą, to co z chorymi będzie?
W drodze o zdrowie i przeżycie pozostawionych modliła się bardzo, choć winy w niej nie było żadnej. Coś serce to czy duszę siostry Gertrudy gnębiło.
Nieznane są niebios wyroki, taka jest wola Pana, i tak to sobie siostra tłumaczyła. Bo innego wytłumaczenia na to nie było.
Ale skoro czy zima, czy lato za każdą niedzielą do Sokołowca trzeba było iść na modły i czy to upał, czy mróz, to takie wypadki się zdarzały. Wszak to przewlekle chorzy i kalecy byli, kiedyś umrzeć musieli, to czemu nie w drodze.


Autor.                                         Roman Wysocki
17.02.2016 Bystrzyca k.Wlenia