Marsz trędowatych.
Słońce wstawało, kiedy w izbie klasztornej siostry modlitwę
kończyły. Siostra Magdalena pierwsza z
kolan wstała. Ona tu rytm i porządek dnia nadawała. Przełożoną nad siostrami w
przytułku, w Bełczynie była i rząd nad duszami trędowatych takoż ciałami
sprawowała. A to i dusze i ciała grzechem śmiertelnym splamione, i widomym to
było, bo je Bóg chorobą i kalectwem naznaczył.
Za przełożoną pozostałe przeżegnały się i wstawały. Siostra
rozglądała się po twarzach, co przed nią stały. Cztery ich tu było,
zastanawiała się, którą z trędowatymi na modły wysłać. Zatrzymała wzrok na
Gertrudzie, co w przytułku najkrócej przebywała. Drogę i obrządek znała, bo nie
raz w nowicjacie razem z trędowatymi chodziła. Nawet jakby się pogubiła, to
przecież oni jej drogę wskażą, wszak ją na pamięć znają.
- Siostro Gertrudo, wy dziś chorych do modłów poprowadzicie
i porządku bożego dopilnujecie.
- Tak będzie, siostro przełożona.
- Sprawdźcie ilu dziś do drogi się nada. Tym po pajdzie
chleba nakroić, pozostali niech do obiadu czekają. Dziś niedziela to roboty nie
ma. Nie ma roboty to i strawy aż do obiadu nie dostaną, jak w zwyczaju. Zbierz,
policz i mi to zapodaj. Jak, który w drodze podupadnie, niech czeka na wasz
powrót. Nie zwlekać, bo ksiądz dobrodziej nie będzie na was pod krzyżem w
śniegu i na mrozie czekał.
- Tak jest, siostro przełożona.
Przełożona wręczyła młodej dzwonek, co to nim wśród ludzi
dzwonić trzeba a dla przestrogi, żeby ludzie postronni nie podchodzili, bo tu
trędowaci idą.
Gertruda poprawiła na nogach grube filcowe buty, na wierzch,
na plecy zarzuciła gruby koc i wyszła. Oj zimno dziś będzie, pomyślała.
Wychodziła z domu, kiedy na podwórzu na jej widok chorzy do
płotu podchodzili.
Bo podwórze przytułku w Bełczynie płotem w połowie
przegrodzone było. Z wiadomych to względów, aby siostry bezpośredniej
styczności z trędowatymi nie miały.
Tak jak z budynków i szop wychodzili, tak pod płotem się
ustawiali po chleb i do drogi. Siostra rzuciła okiem, policzyła i wnet do domu
wróciła. Nakroiła dla wszystkich chleba a nie za grubo, bo to trzeba było
siostrze Magdalenie pokazać.
Dla siebie też ukroiła, pędem z wyciągniętą w dłoniach miską
przed przełożoną przebiegła i już na podwórzu była.
Zobaczyła wyciągnięte ręce, dziesięć ich było tak, jak stali
u płota. Pozostali pod budynkami stali patrząc tęsknym, albo to głodnym
wzrokiem. Na widok chleba wracali do pomieszczeń, im się nie należało, nie
chcieli patrzeć jak ich towarzysze chlebem się objadają. Oni patrzeć na chleb
nie chcieli, bo i zimno było, choć Słońce świeciło już, to mróz nie ustępował.
Kiedy miskę odniosła, pielgrzymi już stali za furtą, co z
ich strony była.
Siostra też na drogę wyszła, skinęła ręką, żeby ruszali.
Sama na końcu do orszaku dołączyła, na drodze przez wieś dzwoneczkiem
podzwaniając.
Orszak to był w wyglądzie opłakany. Tylko, kto by nad tym
płakał. Gromada chłopa w łachmany odzianych, w to, co kto miał a miał niewiele.
Z tego, w czym tu przyszedł niewiele zostało, a i od rodziny mało kto, co
dostawał. Co prawda obowiązek i obyczaj były, żeby rodziny raz do roku
przyodziewek i strawę dostarczały. Ale kto by tam w rodzinie pamiętał, oni jak
najprędzej zapomnieć chcieli, to i zapominali. A siostra Magdalena nie
przestrzegała, choć wszystkie rodziny miała zapisane, bo jak tu po całym powiecie
i okolicach jeździć, i dopominać się po ludziach. Czasu na to nie było.
I tak, co środę na targ do Lwówka jeździła. A z tego, co od
sukienników na targu przy Ratuszu i z ław płócienników, co w Hali Targowej
Ratusza darowizny zebrała, ledwo co na opatrunki starczało. Wszelkie płótna i
sukna oszczędzać musiała. Chorzy sami prali sobie opatrunki, prali do końca to,
co było, aż się to w wodzie rozlazło.
Najgorzej ze stopami było, bo butów to u nich nie
uświadczył. Większość to w słomianych butach powiązanych sznurkami, bądź to
kawałek kory od spodu a stopy szmatą jaką owinięte i sznurem w całość związane.
Żeby toto nie wiadomo co, a z nóg nie pospadało.
Drogą przez wieś wiodącą na polne drogi wyszli, aby zaraz
wśród strumienia szlak odzyskać. Bo strumień mały ale to swoim nurtem, to drogą
płynął i na drodze kałuż zamarzniętych mnóstwo było. Lód na takiej pęknie, to i
nogi zamoczy, bo woda pod lodem wartka była. Szli a właściwie skakali okrakiem
wody pod lodem wypatrując, po brzegach stąpając.
Wyszli na podmokłe łąki za wsią, gdzie to woda z góry
spływała, gromadziła się i zamarzała. Szczęście to, że nurtu tu nie było, woda
stała to i na wskroś zamarzała. Szli pośród trzcin, tak ten szlak był przez
nich, przez lata wydeptany. Teraz to nawet i lepiej było niż latem, kiedy nogi
do kostek w błocie lgnęły, trzeba było nogi z tego wyciągać, ciężko iść było.
Teraz to właściwie lekko się szło po lodzie wśród
wyschniętych traw i trzcin.
Kiedy doszli do końca zbocza, trzeba było im przez górę
przejść zanim zbocze znowu zacznie się wznosić. To i przeszli na drugą stronę
do doliny, co ją Sądrecko zwą.
Tu Gertruda postój zarządziła. Każdy jeden jak stał tak i
usiadł w śniegu. Każdy swoje odzienie a to opatrunki sprawdzał, żeby do końca
dojść a kłopotów nie sprawiać. Odtąd to droga dwa razy dłuższa była ale
przystępniejsza. Potok, nawet jeśli płynął, to koleinami pozostawionymi przez
wozy. A, że droga wyjeżdżona była, to jej brzegi wysokie były. Na tych skarpach
można się było utrzymać, więc i przyspieszyli. Potok wielokrotnie na drogę się
wylewał, ciągnął dziesiątkami metrów, aby znowu koryto sobie własne znaleźć.
Tak przeszli przez las po drugiej stronie góry i wyszli na otwartą przestrzeń,
na równinę, żeby na kilometr lub dwa duży dąb pośród pól zobaczyć.
Dąb stał przy drodze z Proboszczowa do Sokołowca. I właśnie
ze wsi Sokołowiec ksiądz dobrodziej pod ten dąb a wyznaczony do tego, z
tamtejszego kościoła przychodził. Bo stąd miał blisko, ledwie kilometr
naprzeciw trędowatym z duszpasterską posługą.
Pierwej przed laty, to trędowaci do samego Sokołowca do kościoła chodzili. Jako, że i kościół, i cmentarz w Sokołowcu były ale mieszkańcy się trędowatym sprzeciwili. Wyszło na to, że przed wsią u dębu ksiądz odprawiać trędowatym posługi będzie. Po drugiej stronie drogi nowy cmentarz dla trędowatych z okolicy wytyczyli. I tam to, na nim trędowatych z całej okolicy grzebali a nie pod swoim kościołem.
Pierwej przed laty, to trędowaci do samego Sokołowca do kościoła chodzili. Jako, że i kościół, i cmentarz w Sokołowcu były ale mieszkańcy się trędowatym sprzeciwili. Wyszło na to, że przed wsią u dębu ksiądz odprawiać trędowatym posługi będzie. Po drugiej stronie drogi nowy cmentarz dla trędowatych z okolicy wytyczyli. I tam to, na nim trędowatych z całej okolicy grzebali a nie pod swoim kościołem.
Ksiądz wychodził z ministrantami i z krzyżem a bez
monstrancji, bo trędowaci monstrancji i komunii świętej nie godni byli. Wszak
wyklęci i naznaczeni grzechem na ciele i umyśle.
Kiedy trędowaci doszli zaś do drzewa, ksiądz już tam był.
Spacerował w miejscu butem o but postukując i drepcąc w miejscu, bo buty miał,
jako i ministranci.
Sam pod drzewem stojąc, z ministrantami bądź z jednym a z
krzyżem modły za ich dusze odmawiał. A kto umiał, też brał w tym udział.
Jednako wszyscy oni pokutą pokarani klęczeli w śniegu, aż do znaku krzyża
świętego, który to ksiądz na ostatek poczynił. Kropienia święconą wodą nie
było, bo przez drogę i na takim mrozie byłaby księdzu zamarzła. Powstając,
każdy jeden przeżegnał się i miało mu być od tego lżej, co niektórzy mieli
nawet od tego wyzdrowieć ale i tak wcześniej czy później kończyło się to
śmiercią. Obrządek trwał ledwie zdrowasiek kilka i ksiądz z ministrantami obrócili się na pięcie i
odeszli do siebie, do Sokołowca.
Ot i na tyle mordęgi trędowatych było, bo na więcej posługi
nie zasługiwali.
I dobrze, że krótko, bo powstającym trudno było kalana
wyprostować. W śniegu i mrozie niektórzy zamarzać się zaczynali. Ci obalali się
na bok i próbowali nogi wyprostować. Siostra wiedziała, że w takim śniegu i na
takim mrozie z powrotem do przytułku, to teraz gehenna się zacznie. Sprawnym
kazała pomagać tym, co na śniegu zalegli. Czekała, żeby wszyscy powstali i
rozruszali się, bo mróz jak trzymał, tak trzymał. Pomimo Słońca mróz nie
ustępował, to była zapowiedź wielu mroźnych dni.
Widząc wszystkich a na nogach, podała komendą do drogi. I
wiedziała, że ciężko będzie, bo to jedni już o kaszy ze skwarkami myśleli, żeby
ich gorących pojeść jak najszybciej. Przecie skwarki, to niedzielna kaszy
okrasa, nie to, co na co dzień. Ale drugim to nie w smak było, nie to żeby
skwarek nie lubili, tylko zdrowia i sił im do powrotnej drogi brakowało.
Tak i wymarsz do powrotu nastąpił, drogą powrotną, którą to
opisywałem i wystarczy.
Ale dla siostry Gertrudy ten powrót był tragicznym
przeżyciem. Bo póki po równym szli, to nawet ci o kiju a zapierając się do góry
doszli. Gorzej było przez górę przejść. I choć im tylko trzecia część drogi
została, to ta dużo cięższa była jak na początku opisywałem. Tyle, że i chorzy,
i kalecy o kiju, zmarznięci i utrudzeni marszem byli. I choć wieś z góry a
pośród pól za drzewami widać było, dwóch, co na nogach ustać nie mogli
pozostawić musiała. Aby czekali na pomoc. Żeby ich, konie zaprzęgając, do
przytułku przywieźć.
Ale do tego, póki co, do wsi dojść z resztą gromady musiała.
Ten sam odcinek drogi a dwa razy dłużej się schodził, bo
zmęczenie dało się we znaki. Zanim dojdą a konie do drogi zaprzęgną, zanim te
na miejsce dojadą, to co z chorymi będzie?
W drodze o zdrowie i przeżycie pozostawionych modliła się
bardzo, choć winy w niej nie było żadnej. Coś serce to czy duszę siostry
Gertrudy gnębiło.
Nieznane są niebios wyroki, taka jest wola Pana, i tak to
sobie siostra tłumaczyła. Bo innego wytłumaczenia na to nie było.
Ale skoro czy zima, czy lato za każdą niedzielą do Sokołowca
trzeba było iść na modły i czy to upał, czy mróz, to takie wypadki się
zdarzały. Wszak to przewlekle chorzy i kalecy byli, kiedyś umrzeć musieli, to
czemu nie w drodze.
Autor. Roman
Wysocki
17.02.2016 Bystrzyca k.Wlenia