Pochówek.
Tej niedzieli jak zawsze trędowaci do modlitwy, do wsi, do Sokołowca
poszli.
Krystian obrządek do obiadu zrobił; wody naprzynosił, pomyje
powylewał, drwa naznosił. Bo w niedzielę siostry rąbać nie pozwalały, musiał je
wcześniej przygotować. Teraz miał wolny czas ale za struganie wziąć się nie
mógł, palce mu z zimna sztywniały to je pod pazuchą trzymał. Zimno w szopie
było, zagrzebał się w sianie i tak czekał, aby tylko do obiadu.
Przed obiadem raban jakiś się w przytułku zrobił, to i
wyjrzał, bo chorzy z pielgrzymki mieli na obiad wracać.
I dobrze, bo już do szopy siostra Gertruda za nim biegła.
- Krystianie! Krystianie konie zaprzęgaj a żywo. Dwóch na
drodze zostało, mróz wielki, ratować ich trzeba.
Jak stał, tak rzucił się do koni, zaprzęgał jak mógł najprędzej,
zdało mu się, że w jednej chwili znalazł się przed bramą. Gdy bramę rozwierał,
siostra Magdalena podeszła.
- Gdyby co, pochować ich musisz, na miejscu a krzyż postaw.
Weź siekierę i płachtę, mogą ci być potrzebne.
- I pamiętaj, nie dotykaj! – przestrzegła na koniec..
Krystiana jakby grom jaki trafił, przez całą drogę myślał
tylko o tym, czy po żywych, czy po trupy jedzie?
Droga szybko zeszła, bo to i wóz pusty i dla konia
zamarznięte kałuże, to żadna przeszkoda. Drogę, co trędowaci w godzinę szli, on
w kwadrans obrócił. Ale już z daleka widział, że go nie widzą nawet. Żadnym
ruchem nie zdradzali, że tam są, nie przywoływali go.
Krystian z wozu zsiadł zmarzniętym w oczy zaglądał. Ale te
mgłą jakąś zaszły, machał rękami przed oczami. Wszystkie znaki na niebie
wskazywały, że już po nich, to znaczy, że był o tym przekonany. Bo ich twarze
nieruchome ale jakieś ładniejsze się zdawały, jakby w sen błogi zapadli. Bo
zapadli, jeno nie sen to a pojednanie z Bogiem było. Tak Krystian mógł sobie to
tłumaczyć i tłumaczył.
Teraz zrozumiał, po co siekiera była, żeby śnieg odgarniać i
zamarzniętą ziemię rąbać, na pochówek. Rozglądał się po stoku, gdzieżby tu
najlepiej było. Wybrał miejsce pod brzozą a nad brzegiem bagniska. Żeby na
wiosnę mogiła się nie rozpuściła a zmarli do wierzchu nie wyszli. Zgroza by
tylko z tego była wielka.
Już miał rąbać ziemię, kiedy na stoku szczelinę znalazł.
Jakby tak tam ich zaciągnąć, złożyć i kamieniami zasypać. Dobrze by to było,
pomyślał, tak i zrobił, dzięki temu szybko mu się zeszło.
Przedtem jednak ze sztywnymi zwłokami musiał się uporać.
Kijem je na płachtę, po jednemu nasuwał a zawijał, żeby nie pospadały.
Zaciągnięte, do szczeliny wrzucał. Miał w głowie przykaz; I pamiętaj, nie
dotykaj!
Wyszukał w śniegu kamienie, dużo ich na stoku było. Mogiłę
zasypał i z wyrąbanych gałęzi krzyż postawił, jak trzeba.
W przytułku, jak zajechał, zaraz siostra przełożona wyszła,
widać na niego czekała. Sprawdzić chciała, czy czego nie przywiózł. Na wóz
tylko okiem spojrzała a widząc pusty powiedziała;
- Idź do kuchni, obiad na ciebie czeka a po obiedzie do
refektarza, do mnie. Sprawy jakie były, zdać musisz.
Jako posługujący Krystian wstęp do domu klasztornego miał
ale tylko oddzielnym wejściem do kuchni, tam też obiad spożywał. Siostry w
refektarzu posiłki jadały, tam modliły się, Biblię czytały albo razem czas
spędzały. Tam też przełożona znamienitych gości przyjmowała na rozmowy. Jemu
tam i do innych pomieszczeń wstęp był zabroniony.
Krystian do drzwi zastukał a wezwanie słysząc, powoli i z
ciekawością drzwi otwierał. Pokój był duży, prawie pusty był. Naprzeciw drzwi a
pod ścianą duży stół stał a po stronach ławy. Na stole księga jakaś duża, pewno
Biblia była i krzyż święty a do tego świeca w lichtarzu. Ot i wszystko, czego
ludziom do świętości potrzeba.
Krystian opowiadał krok po kroku jak było. Magdalena nic nie
mówiła o nic nie pytała ale zaciekawiona była, bo w miarę jak mówił, oczy coraz
większe miała.
Kiedy kończył głową potakiwała, jakby jej to po myśli było.
- Szybkoś się sprawił, nie spodziewałam się ale dobrze
zrobiłeś.
- A o tym, co się dzisiaj stało zapomnij, nie waż się
wspominać nikomu.
- Nie wspomnę nikomu siostro przełożona.
Magdalena sięgnęła po krzyż, co stał na stole.
- Na krzyż przysięgaj!
- Przysięgam – odparł pokornie i krzyż ucałował.
- Zaraz powiem siostrom, żeby ci placka dały, schowały go
dla ciebie. A na kuchni stoi garnek z gorącym maliniakiem, to się napij, boś
zmrożony.
- Dziękuję siostro wielebna.
W kuchni już placek na niego czekał a i maliniak się
znalazł. Bo maliniak to Krystian lubił bardzo, o spożywał rzadko. Przedni to napój
był. Gorący wywar, co z odrostów malinowych, pociętych patyków był gotowany a
łyżką miodu słodzony, do picia i na lekarstwo. Przecie wszystko lepsze jest od
wody, myślał zadowolony, bo gorący napój zaczął go rozgrzewać.
Krystian wspomniał sobie, że takie krzyże z patyków nie raz już
widział. A to przy drodze, a to po krzakach rozproszone. Tych, co je dawno
obaczył, to i dawno już nie ma, tylko świeże pozostają na czas jakiś. A i to na
krzyżach tabliczek żadnych nie było. Ni to z imieniem, czy z dniem urodzenia.
Bo też ich imion nikt nie znał.
To znaczy, siostra przełożona księgi rachunkowe prowadziła,
już na wstępie do przytułku chorego zapisywała, coby to dla rodziny i rachunków
w żywności porządek był. Spisywała imię, datę rodzenia i adres rodziny, co się
z niej wywodził. Przybywała dusza do opieki i wyżywienia, bywało na początku,
że i do roboty zdolna. Ale dostatek wszelki i pożywienie na to trzeba było
dzielić. W tym była przysposobiona, liczyła dobrze, to i dobrem folwarku i
groszem gospodarowała. Na wszystko musiało wystarczyć, to i wystarczyło.
I choć Krystian przez płot z nimi żył, nie raz to z nimi w
pole do roboty wychodził, to imion ich nie znał. Bo to przychodzili oni jeden
po drugim, pracowali dopóki na nogach ustali, później to leżeli w szopie w
chorobie. Tedy po śmierci Krystian ładował ich na wóz i pod Sokołowiec na
cmentarz odwoził.
Bo to też do jego obowiązków służebnych wobec trędowatych
należało. Tam grób do kolan kopał i zawiniętego w płótno jakie grzebał, po
krześcijańsku.
A ksiądz z modlitwy wracając święcił nowy pochówek, co się o
nim przy spotkaniu na modłach z trędowatymi dowiedział. Święcił, nie wiadomo,
czy to od zmarłego, czy od siebie Szatana odganiając. Tu też żadnych oznaczeń
na grobach nie było, bo zmarły trędowaty tylko jako dusza, jako sztuka zarówno
na Ziemi, jak i w Niebie się liczył. A sztuki imienia nie mają.
W głowie Krystiana tylko twarze i ułoności niektórych się
pozostały. Wracał pamięcią do twarzy, które znał czas jakiś, które wraz
odchodziły. Bo ciągle przychodzili nowi, ciąg portretów zmieniał się i
następował. I końca temu nie było...
Bo ta wiara ino po to jest, żeby po człowieku coś zostało,
widać niezadługo.
A ta droga nie Dzwonkową a Krzyżową zwać się powinna a dla trędowatych,
coby w pamięci ludzkiej ostali. Bo niczem innem ich życie i śmierć niewinna nie
były, jeno drogą Krzyżową. To i krzyża na grobie zabraknąć nie mogło.
Bystrzyca.
Krystian zastanawiał się, dlaczego trędowaci, do modłów, aż
do Sokołowca chodzą? Przecie wieś Bełczyna do parafii we wsi w Bystrzycy się przynależy.
Taż tam i bliżej jest i droga wygodna. A wie o tym, bo tam na spotkanie z
Bogiem chodził nie raz i nie dwa a wiele razy.
Tam to kościół jest i parafia wydzielona z kasztelanii
wleńskiej. Fundatorką kościoła księżna Jadwiga, co ją Śląską zwą, dobrodziejką
była. Kościoły i klasztory po całym Dolnym Szląsku stawiała i wyposażała. W
Bystrzycy to jej parafianie z wdzięczności cis posadzili, on po dziś dzień
rośnie a na chwałę. Takoż ona postanowieniem swojem parafię oddzieliła. Zacna
to kobieta była, prosta i bezpośrednia a na pomoc biednymi chorym bardzo
wrażliwa. Toteż z Góry Zamkowej na dół do Wlenia z pomocą wszelką zmierzała a
na bosaka, taka skromna była. Albo też taką to jej zachcianką było.
Z Bełczyny do kościoła w Bystrzycy ledwie pół godziny drogi marszem
jest, bez pośpiechu żadnego. Wiadomym jest, że wzniesienia Sołtysiej Czuby
trzeba przy tem pokonywać ale droga uczęszczana i tak jak teraz w zimie, wozami
i saniami wyjeżdżona jest. Znaczy to, śnieg ubity, nie trzeba się przez zaspy
przedzierać. A trakt to uczęszczany, bo z Kowar do Legnicy wiedzie, latem zaś
równy i twardy pod nogami, bo ubity.
Dlaczego to trędowaci przez bagna, potoki, góry i krzaki do
modlitewnej posługi, czy to lato, czy zima w upale a na mrozie do Sokołowca
muszą się przedzierać, do sąsiedniej parafii? I to co niedziela, przez rok
cały.
Widać tak zwierzchnictwo, czy to kościelne, czy to świeckie
a może i pospołu rozporządziło. Żeby chorzy to swoją obecnością na głównem
szlaku handlowym porządku nie zakłócali a kalectwem swojem w oczy nie wchodzili.
Nie tyko naszych ale i zagranicznych gości trakt ten wiedzie, zgorszenie z tego
na cały Świat być mogło.
Do tego to wychodzenia w drogę trędowaci swoje drogi
wytyczone mają. Ot choćby z pod Ostrzycy do pielgrzymowania raz do roku na
Wielkanoc. Pielgrzymka to do Lwówka do kościoła Najświętszej Maryi Panny. Wraz
trędowaci pod Ostrzycą się zbierają z okolicznych folwarków, do Dworka lasami i
polami z pieśnią wędrują. W Dworku okoliczni, co wokół Lwówka po przytułkach
pomieszkują do pielgrzymki dołączają. Stamtąd, Płakowice omijając przekraczają
most na Bobrze. Od mostu, przez miasto uboczem wedle rzeki ulica prowadzi i
skręca do kościoła i nazwę od tego swoją ma. Dzwonkowa Droga, taką nazwę dla
trędowatych ona ma i trędowatym zarówno z miasta jak i przychodnym jest ona
przeznaczona i przykazana. Żeby się toto po mieście nie szwendało tak od święta
jako i na co dzień.
O tym to akurat Krystian dobrze wiedział, bo ze Lwówka
pochodził on.
I nie dziwota to żadna, bo inne miasta na Dolnym Śląsku też
tak maja, bo posłuszeństwa od chorych wymagają. I wszystkie te drogi, co od
pomieszkania w przytułkach, czy to leprozoriach do kościołów trędowatych
prowadzą, tak się na całym Dolnym Szląsku zwą. Wolno im po nich chodzić z
dzwonkiem lubo kołatką jaką, żeby postronnych przestrzegać.
A, że do Sokołowca przez góry nieprzetartym szlakiem i dalej
niż do Bystrzycy, Dzwonkową Drogą, to też ich pokuta była. Za grzechy, co je
popełnili a Pan Bóg widomą chorobą i śmiercią w męczarniach ich pokarał.
Tak to sobie Krystian wyrozumiał, bo pytać siostry Magdaleny
o kościelne postanowienia nie śmiał, to i nie zapytał.
Autor. Roman
Wysocki
17.02.2016 Bystrzyca k.Wlenia