Polowanie.
Po drzewo do lasu jadąc, Krystian widział na polach sarny i
jelenie. Pożywiały się tym, co na polach zostało, i co wygrzebać kopytami
zdołały. Dziki też po sobie ślady na polach i w śniegu zostawiały ale one w
nocy tam były a na dzień zalegały w lesie, w ukryciu.
Krystianowi po głowie różne myśli chodziły a to za Wlada
sprawą.
Bo Wlad mu kiedyś powiadał.
- Jak ty sarnę chcesz ubić, to ty ich zwyczaje musisz
poznać. A zachowanie jej jest takie, że jak ona do ciebie jest zwrócona, to ona
ciebie nie widzi, ona cię słucha albo i nasłuchuje a uszami strzyże. Jak nie
będziesz się ruszał, dźwięku ani szmeru nie wydasz, to ona cię nie usłyszy.
Jeśli pod wiatr przed nią stoisz, to nawet cię nie zwęszy. Nieruchomo stojąc
pozwalasz jej chodzić, jak chce, boś dla niej nieruchomy jak drzewo jakie, nie
zwróci na ciebie uwagi ani zmysłów swoich. Chodząc samopas zbliżyć się
nieopatrznie może. Stoisz nieruchomo jak skała jaka i dopiero na kilka kroków
kijem możesz w nią rzucić. Bo kij masz mieć do tego, krótki ze dwa łokcie ale
ciężki, znaczy gruby tyle, żeby w dłoni dał się ująć a ścisnąć. Kiedy pierwszy
ruch wykonasz do zamachu ona cię z nagła zobaczy, wyskoczy jak gałązka brzozowa
napięta i puszczona. Całem ciałem a na wszystkie cztery nogi wyskoczy ona do
góry albo w bok całkiem dla zmylenia. Spadającą na nogi, już przy pierwszych
krokach w te nogi drągiem masz rzucić. Rzucasz przed siebie i do celu ale nie
górą tylko poziomo a przy ziemi, rzucasz tak, aby kij obracał się końcami
swoimi. Ale tak obracał jak płaski kamień, co go rzucasz na wodę. Kamieniem
kręconym w powietrzu ślady na wodzie zostawiasz, tym więcej im lepiej go przy
rzucie podkręcisz. Tu podobnie robisz, rzucasz jednym końcem ale oba końce
płasko a nad ziemią, kręgi zataczają a na swej drodze mają nogę sarny złamać
albo i potknie się ona. W sam raz wystarczy, żeby do sarny dopaść, przytrzymać
a cios nożem zadać albo i na miejscu zarżnąć.
Takie to mądrości Wladowe przyszło mu na widok zwierzyny
wspominać.
I coś z prawdy w tym było, bo sarny Krystian obserwować
zaczął. Zauważył, że czy to on czy, kto inny na drogę wychodzi, to sarny
biegiem albo całkiem spokojnie z pola schodzą. Ale one w las wcale nie
uciekają, za pierwsze drzewa bądź krzaki stawają i obserwują nadchodzącego.
Kiedy ten przejdzie drogą, sarny na pole spokojne wracają. A jest pośród nich
jedna, co cały czas ich pilnuje. Wciąż zatrzymuje się na wypasie, głowę
podnosi, rozgląda i nasłuchuje. I to ona całe stado do odejścia lub nagłej
ucieczki skłania, widać ona przewodniczką stada jest.
Zazwyczaj to drwale drągi i pnie całe na miejscu z kory
łupali. A to po to, żeby robactwa jakiego z lasu z drzewem nie wywozić. Bo
robactwo pod korą się mnoży i drzewo niszczy. Ale mróz do tego był za duży,
ładowali więc nieociosane kloce na półosie i z lasu wywozili. Na widok
Krystiana sprzeciwu żadnego nie mięli, wiedzieli, że to dla chorych i sióstr
klasztornych w przytułku w Bełczynie, co go wedle folwarku mijali. Nawet mu
pomagali, zamiast co grubsze konary do ognia wrzucać, na boku dla Krystiana
odkładali. Już nie musiał po całym wyrębie gałęzi szukać, wybierać a znosić do
wozu. Bywało, że po dwóch dniach, to on zajeżdżał na wyrąb i już stos konarów
był dla niego przygotowany. Stos opału czekał na niego, to i robota mu szybciej
schodziła. To i czasu mu przy robocie zaczęło zbywać, bo do powrotu z drzewem
wcale nie był skłonny.
Krystian już wcześniej zwyczaje zwierząt rozpoznawał.
Wiedział, że czy to w polu, czy na drodze, na otwartej przestrzeni człowieka
będącego z zza drzew i krzaków setki oczu obserwują. On to spojrzenie czuł na
sobie, coś go krępowało, jak by był na cudzym a nie na swoim terenie. Bo
miejscem człowieka jest jego dom, obejście i wieś a nie po polach i lasach
chodzenie, to się zwierzynie przynależało. I trudno z tym się, z Krystianem nie
zgodzić.
Na koniec tych Krystianowych rozważań, to on podejść
zwierzynę postanowił, musiał się przecie przekonać, bo sposobność ku temu była
w sam raz.
Kiedy ostatni bal drwale załadowali i odjechali w las,
reszta za nimi do powrotu ruszyła. Krystian też z wozem ruszył ale zwlekając
przy tem. Ruszył w drogę a po kilkunastu metrach skręcił w inną drogę, co za
nią wzgórek był i widok przez las na pola.
Tu wóz zatrzymał pod wzgórek się wspiął, żeby na sarny na
polu popatrzeć. Zanim przewodniczka stada wyjeżdżających z lasu a na drogę
zobaczyła, on już był na dole wśród drzew. Wedle przykazania w kamień się
obrócił, ruchem swoim żadnych zamiarów nie okazywał. Ale konar sposobny w ręku
zaciskał.
Co było dalej, już wiecie, bo wskazówki Wlada spełniły się,
co do słowa.
A powtarzał tego nie będę, żeby to któremu nie przyszło do
głowy, sarny po lasach bić.
Choć to bardziej człowiekowi przystaje, niźli ze stadem psów
sarnę zgonić aż do upadu i dać im ją rozerwać. Nieludzki to zwyczaj ale zarówno
pany jak i gospodarze co kłusują, też go stosują. Tym to sposobem i na
niewinnego człowieka w lesie rozwścieczone psy mogą trafić śmierć mu zadając.
A wiem to, bo sam po kilkakroć od sfory psów kijami się
opędzałem. Krzyczeć przy tem trzeba, żeby polujący głos usłyszał i psy do
siebie przywołał. Źle to się skończyć mogło ale przeżyłem.
Bo to zwierzę tylko w potrzebie jakiej zabić wolno a nie dla
zabawy jakiej. Męczyć się przy tem nie może, bo to i nie po ludzku jest, i
krwie sie w nim psuje.
Krystian o tym wiedział i sarnę na śmierć od ręki ubił.
Skąd Krystianowi, to wszystko przyszło do głowy i dlaczego to uczynił?
Bo na dniach Święta Bożego Narodzenia się zbliżały.
Zatem sarnę na miejscu z wnętrzności wypatroszył, łeb
uciął a wszystko do dołu ponawrzucał,
najpierw liśćmi, potem śniegiem zasypał. Pozostałą tuszę na spód pod gałęzie na
wozie wsunął. Na wierzch jeszcze zielonych gałązek świerkowych dołożył.
Tak i teraz do folwarku przyszło mu wracać, a że chmury na
niebie śnieg zwiastowały a po zmierzchu, to i zupełnie po ciemku wracał. Uwagi
niczyjej to nie zajmowało, bo codziennie tak robił a i nikomu w taki mróz nie
chciało się z pomieszczeń wychodzić. To i zajechał wozem pod same drzwi szopy,
tył od skrzyni roztworzył. A, że przy zwalaniu drzewa sarna na samym spodzie
była, to ją jednym szarpnięciem z pod drzewa do szopy wciągnął. Pewnie młoda,
bo i mała i chuda była. Tam do kąta ją zaciągnął i sianem zakrył. Konia i wóz
odstawił i jeszcze po ciemku drzewo z pod szopy poodsuwał i poukładał, zapasy
opału były jak trzeba.
Święta.
Dni przedświąteczne i same święta zgoła inne od zwyczajnych
dni były.
W folwarku cały czas się coś działo, przygotowania do świąt
zajmowały wszystkich.
Oprócz trędowatych, ci poza pracą we własnym obejściu, czyli
porządku i czystości na podwórzu i po szopach, nic do roboty nie mięli. To i
chodzili z kąta w kąt, na dwór wcale nie wychodząc, bo za zimno było. Jedyną
rozrywką zazwyczaj świniobicie im było albo też i gęsi lub kaczek rznięcie.
Tego roku siostry świni nie uchowały, masarza przy robocie chorzy nie oglądali,
poprzestali na biciu drobiu. Ale ktoby na taki mróz wychodził, to i bez
patrzenia się obyło. Krystian dwie kaczki i gęś zabił na nikogo się nie
oglądając, bo publiki nie było. Kur nie zabijał, bo one zwyczajem, niedzielnym
przysmakiem sióstr były. Na święta siostrom należało się co lepszego, to i
było. To do skubania z piór siostrom do kuchni ubite ptactwo pozanosił.
Nie dla chorych te przysmaki były, bo nie pieczyste ani
rosoły, jeno gęsi lub kaczy tłuszcz w miskach z kaszą smakowali. Niby odmiana
jaka ale niedzielnych skwarek w kaszy im w święta brakowało. I ani brukiew ani
rzepa pieczona drobiu im nie zastąpiły, bo też w niczym zastąpić nie mogły.
Jedyną odmianą dla trędowatych w święta buły bułeczki pszenne, co je siostry
piekły i w święta z dobroci serca, co rano przez płot a po jednej im dawały.
Widać dla nich wykwintne święta się nie należały, bo grzeszni byli, to jak
mieli narodziny z Maryi świętować.
Krystian też wiedział, że w święta przy siostrach się nie
pożywi. Bo a to koniec skrzydełka a to nóżkę dostanie do obiadów, do polizania.
Przecie na tym mięsa tyle, co kot napłakał, tyle tylko, żeby apetytu i smaku
sobie narobić, ale nie żeby do syta się najeść.
Ale Krystian wiedział, że te święta będą dla niego syte, jak
nigdy dotąd.
Trup sarny leżał w szopie przykryty choinowymi gałęziami.
Wszak w szopie i tak zimno było, zepsuć się nie mogła a kruszeć kruszała. Z
tego tylko lepsza będzie, myślał i czekał.
A czekał tego, że mu przyjdzie grzać wodę w kotle. Bo
przyjdzie czas i siostry w tej robocie przedświątecznej się zapamiętają.
Wszystkie paleniska, czy to w piecach, czy na kuchniach pozajmują. W święta
gotować ani piec czego się nie godzi. Taki jest obyczaj, że wszyscy wszystko do
świąt przygotowują do podania albo, co najwyżej, do podgrzania przed podaniem
na stół świąteczny.
Przecie na święta to i przyodziewek świeży siostrom oblec
się należało. Stary z siebie zwlekając wyprać trzeba było.
Ponadto siostry bardzo czyste w sobie były. Przecie one na
czystość duszy i ciała przysięgały, to i kąpać się tak na niedzielę, jak i
od święta musiały.
Krystian, co czystości nie przysięgał, to i kąpać się nie
musiał, nawet od święta.
Nie wspominając o chorych i kalekich, co im to do głowy
nawet nie przyszło. Z resztą, kto by im do tego ługu i dziegciu nastarczył.
Ledwo tego dla sióstr wystarczało. A to by dla Krystiana nieszczęściem się
skończyło, bo jak tu sam jeden miałby wodę dla dwudziestu chłopa nanosić i
grzać, no jak.
Ale i tak, co przed tymi świętami, ile wody się nanosił i nagrzał,
to nikt pewnie nie wie, tylko on jeden i siostra Magdalena, bo ona tym
wszystkim pracom rozkazywała.
Ponadto, do jego obowiązków należało starych szmat i
opatrunków trądem skażonych i zakrwawionych spalanie. Chorzy składali je
oddzielnie w rogu ogrodzenia. Tak mięli przykazane, iżby choroby po śmieciach,
po wsi nie roznosić. Toteż na kiju Krystian je do siebie do paleniska nosił, do
spalenia ale tym razem czekał ze spalaniem na dogodny moment. A dogodny dla
niego był, kiedy już zapachy pieczonych ciast i pieczonego bądź gotowanego
drobiu z dymem z domu klasztornego na powietrze wyjdą i swoim zapachami
wypełnią okolicę.
Palenisko do grzania wody w szopie duże było, bo do kotłów
stawiania, nad nim okap wielgachny i nad tym okapem a w kominie a nie na widoku
poćwiartowane mięso pozawieszał. Bo ani mięsa gotować nie mógł ani wędzić nie
chciał, bo za długo. Obwędzenie mięsa na gorąco w kominie mu pasowało, bo to i
nie za długo potrwa a mięso trwałe będzie, nie będzie się psuło. Na koniec wody
grzania te szmaty pozostawił. Bo to, jakby kto poczuł a zapytał, to powie, że
to zakrwawione szmaty, że to smrody trędowatych się palą. Nawet, jakby kto
chciał sprawdzić, to nie wejdzie taki to postrach. Wychodząc przy tem przed
szopę pilnował, czy kto nie idzie. Że niby on sam przy spalaniu wychodzi, bo
się boi i nikogo do środka nie wpuści.
Ale i tak do Krystiana, nikt do szopy nie zaglądał. Siostrom
nie wypadało, nawet Magdalenie, taż kobieta, święta ale kobieta i do męskiego
pomieszczenia też jej nie wypada. Trędowaci przez płot nie przeszli, bo
przecież mieli zakazane. U siebie w szopie czuł się jak u siebie w domu. Było w
zwyczaju, że jak kto czego potrzebował, to wystarczyło krzyknąć. Bo on zawsze,
jak był w folwarku, to albo w obejściu, albo w szopie. Zawsze był na zawołanie,
jak to się mówi.
Ale w tej sytuacji był ostrożny i przewidujący, musiał.
Autor. Roman
Wysocki
17.02.2016 Bystrzyca k.Wlenia
czarnyroman@hotmail.com