Gościna mistrza.
To i przyszedł czas, że Mistrz Bartold do Siedlęcina
zajechał.
I dobrze Henryk przykazał, żeby tynkowanie ścian od góry
zaczynać a nie tak jak przy budowie, co to ją od dołu prowadzić potrzeba. A tak
powstrzymał murarzy, ci po położeniu podłóg na górze weszli i najszybciej jak mogli,
to tynkowali. Gdyby od dolnych pomieszczeń i zakamarków zaczynał, jeszcze by się
tam grzebali.
Książę Henryk gościa z otwartymi ramiony przyjmował a
wszystkie wygody i potrzeby zapewniał. Dużo więcej niżby to z umowy wynikało
ale i nie dziwota to, bo gościnność, to polski obyczaj a nadto, oto spełniało
się jego największe marzenie.
Mistrz Bartold o oczekiwaniach Księcia wiedział, to i nie
zwlekając służbie duży kufer ze szkicami w pierwszej kolejności wskazał, żeby
go na górę nieśli. Pozostałej służbie Henryk rozkazał wieźć rzeczy i sprzęty Mistrza
na kwaterę. Prędko za kufrem Mistrz z Henrykiem podążali. Po drodze,
przemierzając korytarze i piętra, Mistrz chwalił wielkość pomieszczeń i ich
rozmieszczenie. Znał je ze szkiców i planów ale i tak nachwalić się nie mógł.
Henryk zadowolony i dumny z siebie wiódł gościa na górę, po drodze rzucając
polecenia służbie, aby poczęstunek natychmiast na górze się znalazł. To i
służba kuchenna i pokojowa z naczyniami i posiłkami całym tłumem za nimi
podążała.
Gdy już znaleźli się w sali Mistrz rozglądał się wkoło,
oniemiał z zachwytu. Sala wielka była nad wyraz a ściany do zamalowania
ciągnęły się bez końca. Jak on sobie z tym poradzi? myślał i w brodę się
drapał, jak z przeproszeniem Żyd jaki choć Żydem wcale nie był.
Ale Książę mu na to czasu nie dawał, gdy ten stał w podziwie
i zaskoczeniu, podsunął mu kufer do rozpakowania. Przecież szkiców i
rozplanowania obrazów na ścianach Henryk bardzo był ciekaw. Tak też Mistrz po
kolei rulony pergaminu wyjmował, rzucał okiem po rozwinięciu i co kilka kroków
rulony w różnych miejscach pod ścianami układał. W tym czasie służba na ławie
tace i naczynia, i poczęstunek wszelki porozkładała. Z kielichami i dzbanami do
rozmawiających podeszli, kielichy ich winem napełnili.
Dopiero teraz gospodarz z gościem pierwszy toast spełnili,
za szczęśliwą podróż i na gorące powitanie. To i z kielichami w dłoni przeszli
do końca sali, za nimi dwóch ze służby, na których Henryk skinął, znaczy
przywołał. Ci z podłogi wskazany rulon rozwijali i trzymali dla wygody
oglądających. Idąc z Mistrzem od miejsca do miejsca, rozwijając kolejne rulony,
Książę popadał w coraz większy zachwyt. Z tego wszystkiego, kiedy doszli do
końca, zaprosił gościa na ławę do posiedzenia i pogadania. Książę w świecie
bywały, to i na sztuce i na technikach malarskich się znał. Zaczął wypytywać Mistrza
o różne szczegóły, ten odpowiadał a i sam zapytania miał o materiały malarskie.
Bo to takie czasy były, że czy to farby, czy grunty, czy
pokrycia ścian jakie, to wszystko malarz sam według swoich receptur wykonywał. Bo
też tam w recepturach swoje sposoby i tajemnice mięli. Ale Henrykowi głównie na
długowieczności malunków zależało, toteż Mistrza wypytywał. Sam zapewniał, że
jak będzie taka potrzeba, to nawet do Pragi czy Wrocławia umyślnych wyśle po
potrzebne składniki i materiały, byleby były najprzedniejsze.
Ten wszystko gwarantował i podkreślał, że największym
wrogiem malowideł jest światło słoneczne a tu im to nie grozi. Bo ściana jest
południowa więc promienie padać nie będą.
I pewno siedzieli by tak do wieczora ale ochmistrzyni
zaprosiła obecnych do obiadu. Tak i ciągnęli dyskusję do wieczora w jadalnym na
zamku, wcale stamtąd nie wychodząc. Dopiero pod wieczór pełni wrażeń i obaj
kontenci ze spotkania pożegnali się do dnia następnego i rozjechali się na
swoje kwatery.
Książę dumny był, bo zrobił następny ważny krok w realizacji
swoich marzeń, Mistrz nieco stłamszony, bo wiedział, że tego klienta będzie
miał ciągle za plecami a żaden malarz tego nie lubi. Jedyna nadzieja jego była
w tym, że Książę będzie wyjeżdżał za sprawami, wtedy zazna spokoju i skupienia
nad pracą.
Ale też zadowolony był z takiego zleceniodawcy, wiedział, że
to człowiek wykształcony i na poziomie. Na jego pracy się znał ale nie będzie się
wtrącał w jego dzieło jak gbur jaki, nie będzie mu rozkazywał, co i jak ma
namalować. Bo takich klientów pośród wielmożów i klechów przyszło mu dotychczas
zadowalać. Miał zatem wolną rękę, swobodę w malowaniu, mógł wyrażać to, co
chciał i tak, jak chciał. A o to malarzowi najtrudniej, bo to dla malarza wygoda
rzadko spotykana. Jego szkice jeden po drugim akceptował, zgodny to człowiek,
więc z gospodarza, i z siebie był bardzo zadowolony.
Ale też Mistrzem był doświadczonym w rzemiośle, bo na
znaczące sceny przygotował różne propozycje, szkice do wyboru. Dawał Księciu
czas na przemyślenia i decyzje, i tym go zapewne ujął, przekonał go do siebie.
Najważniejsze zaś było to, że wspólny język do wspólnej
sprawy mieli dobrany.
Za dużo słów a w afekcie powiedzianych każde dzieło potrafią
pogrześć. Bo Mistrzowi nie raz się zdarzało cudze dzieła kończyć w kłótniach i
konfliktach pogrzebanych.
Tu współpraca zdawała się zapowiadać po myśli zarówno
zamawiającego jak i wykonawcy.
Przygotowanie ścian.
No to i współpraca, i robota przy malunkach się zaczęła. I
tak samo szybko, bo wraz się skończyła. Zaczęły mnożyć się problemy.
Pierwszym były mokre tynki na ścianach. Mistrz podchodził do
ściany palcem po ścianie mazał, tynk się rozmazywał, a tam, gdzie się nie
rozmazywał to wystarczyło poskrobać paznokciem i mokry od ściany odchodził, pod
paznokciem pozostawał.
Bo każdy, kto ściany malował, to wie, że tynk i to
wyschnięty dopiero po roku można malować i to najprzód kredą a po jej zaschnięciu
różne inne kolory czy malunki na niej sprawiać można.
Książę też o tym wiedział ale w prędkości swojej o tym
zapomniał. Złapał się za głowę na samą myśl o rocznym oczekiwaniu, on to chciał
już i to na miejscu. Mistrz widział rozczarowanie i powiedział, że się tym
zajmie, bo zna sposoby i sobie z tym poradzi ale też trochę czasu zająć to musi.
Henryk nie miał innego wyjścia, zdał się na wiedzę Mistrza i zapewniał wszelką
pomoc.
Tak to na wieży zaczęło się Mistrza Bartolda panowanie, bo
to po pierwsze kazał napalić we wszystkich kuchniach, kominkach i paleniskach
na samym dole wieży. Na początku to nawet okien nie kazał otwierać, to i ciepło
się w wieży zrobiło. Mistrz chodził po piętrach różnego ciepła zażywając. Kiedy
już na górze gorąco się zrobiło, tak że wierzchnie odzienie zdziewać trzeba
było, bo nie szło z gorącości wytrzymać, Mistrz zaczął na górze okna otwierać
ale nie do końca. Stał przy nich i otwarcia ustawiał, widać szukał
odpowiedniego ciągu powietrza, bo te ciepłe przez okna ulatało. I stanęło na
tym, że uchylone do połowy odpowiedni, równy przeciąg dają, znaczy, że w tych
przeciągach tynki szybko wysychać będą. Na schodach to się taki podmuch zrobił,
że przyodziewek podrywał i służące, i dziewki pomocne musiały suknie przy sobie
rękoma obłapywać.
To i tynki schły a Mistrz, a to podesty i drabiny u cieślów
zamawiał, tłumaczył, jak je zrobić trzeba albo też we własnych rzeczach, co je
tu w kufrach zgromadził, grzebał. Szukał pomocy w glinianych puszkach,
drewnianych pudełkach i flaszkach, flakonikach a mnóstwo tego było. Patrzył na to,
co miał i zastanawiał, czego mu jeszcze potrzeba, bo sytuacja nietypowa była.
Bo tylko on wiedział, że w tynkach mleko wapienne występuje,
co to naturę ługu posiada. I ten ług unieszkodliwić mu trzeba, żeby zarówno
podkładu malowania, czyli gruntu nie przeżarł a po czasie na gotowe kolory w
malowidle nie podziałał. Bo nawet po wielu latach zdarzyć się to może a Henryk
jasno stawiał sprawę; na wieki ma to być. Wszystko zależy teraz od niego, od
tego, jak on na ten ług podziała, żeby swoją naturę stracił.
W tym też czasie Księcia o pomocników poprosił, najlepiej
murarskich, co już się na robocie znają, Książę na to przystał, bo to i na czas
pracy wpływ mieć mogło, kazał nawet samemu sobie ich wybierać.
Rozczyny i ingrediencje.
To teraz stali mu nad głową i przyglądali w czym on tam
grzebie. I nawet, gdyby czytać umieli, to i tak nie wyrozumieli by, co się w
tych wszystkich pojemnikach i butelkach znajduje. Bo to natura ani właściwości substancyj
czy to kwas, czy ług, to samo z nazwy się nie wynika.
A żeby po próżnicy nie stali, to jednemu cebrzyk przynieść
kazał nie za duży i kredę w nim rozmoczyć ale nie do końca, tak by gęsta była.
Drugiemu dał dwa fenigi i do karczmy wysłał po kufel piwa. Mistrz pomocnikowi przez
ramię do cebrzyka zaglądał, aby kreda gęsta była, mieszać kazał i czekał.
Kiedy drugi piwo przyniósł, Mistrz upił kilka łyków,
poklepał się po brzuchu, co miało znaczyć, że dobre a resztę z kufla z
rozmachem wlał do cebrzyka. Na to pomocnicy aż podskoczyli ze zdziwienia, z
oburzenia może, że Mistrz takie dobre piwo marnuje. Ale on zaraz mieszać kazał,
bo gęstość była akurat, czyli że kreda z wodą i piwem płynna była i zdatna do
malowania. Zatem i w drugim taką samą ilość kredy ale dwoma kuflami zadał, a w
trzecim samą kredę przygotować kazał. Ale przy trzecim, to już bez wody. Bo w
trzecim kredę samym piwem rozprowadzał, bo trzy kufle akuratnio do tego
wystarczyły. To chłopaki na zmianę za piwem latały a Mistrz smakował. Im też się
ta robota podobała, bo i bez tego się nie obyło, żeby po dwa łyki z kufla nie
pociągali, przecie rozlać się w drodze nie mogło, dobrego piwa szkoda by było.
I tak w kolejności cebrzyki poustawiać pod oknami kazał do
dnia następnego, żeby się toto ustało a tynki pod oknami do końca powysychały,
bo też tam w przeciągu tynki schły najszybciej. A próbować tam mógł, bo żadnych
malunków pod oknami robić nie zamierzał.
Nawet dokładać do ognia na noc przykazał, bo czasu na
schnięcie tynków nie było ale nikt nie przeciwiał się temu, bo to w
najważniejszej dla Ksiącia sprawie było i wszyscy o tem wiedzieli.
Bo to mistrz Bartold smakoszem piwa był, takoż o zaczynach
piwa wiedział. Że to ziarno ze zboża jakiego i z chmielem a wodą zalane, to się
to się w swoich procesach burzy a na gorzałkę i kwas jaki przetwarza. A piwo w
kuflu pozostawione na dzień następny i moc swoją gorzałki, i kwas z nigo ulata,
lurą się staje, niezdatną do picia. To i na ścianach, na tynku toto w kilka dni
przeschnie a gorzałka i ocet jaki był, to w tynku pozostanie z wapnem się
zwiąże a przy tem, jego naturę ługu pokona. A co zanadto kwasu w tem będzie, to
i tak z gorzałką przy schnięciu uleci.
Inne eksperymenta a rozczyny Mistrz też wyczyniał ale ich
nie opisuję, bo to i smakowi i widokom tego nie przystoi, więc pisać też mi się
nie należy.
To i eksperymenta trwały dni kilka i tynki między oknami
wysychały. Nawet nie trzeba było dotykać ani skrobać, bo to na oczach się
działo. Miejscami tynki wyraźnie jaśniały. Mistrz od czasu do czasu do ściany
podchodził i zgiętym palcem wskazującym postukiwał, jakby do drzwi stukał. To i
ściana mu na to na różne głosy odpowiadała. Kiedy właściwy dźwięk usłyszał,
gładził brodę z zadowoleniem. Wtedy wszyscy obecni wiedzieli, że w tym miejscu jest
już jak trzeba.
Wtedy to wielu rzemieślników Kasztelan w okolicy by nie znalazł,
to i z Jeleniej Góry i z Wlenia nadciągali, bo to niedaleko a wieść o budowie
wieży się rozeszła. Tymczasem za dużo roboty na wieży nie było, to Mistrz
jednego po drugim ale na zmiany swoich pomocników do domu, do rodziny zwalniał,
na rodziny zobaczenie i pomieszkanie. Po
tygodniu wolnego im dawał, zawsze jednego mając do pomocy. Od swojego majstra
wynajęci byli ale nie musieli do niego wracać, bo ten w zimie i tak żadnej
roboty dla nich nie miał. Bo to tynków wysychanie i zaprawy wiązanie mistrz
Bartold, na tyle czasu sobie kalkulował.
Henryk do roboty się nie mieszał a i przeszkadzać nie
chciał. Bo to nic takiego się nie działo, żeby o tym nie wiedział a o
wszystkich tych eksperymentach przez Bartolda był powiadomiony. To i wchodził
od czasu do czasu na piętra, ze schodów tylko nad podłogę głowę wystawiał,
rzucał okiem i na powrót schodził. Wiedział już, że za swoimi i Księstwa
sprawami wyjechać może, bo walka ze ścianami długo jeszcze trwać będzie.
Dwa tygodnie na tym zeszło, co miało wyschnąć, to już
wyschło, receptury był sprawdzone, podesty, ławy i drabiny czekały pod
przeciwległa ścianą, żeby w chodzeniu nie przeszkadzały. Cebrzyki, wiadra z
kredą, duże pędzle do ścian malowania, nawet antałek piwa czekał z kuflem do
odmierzania piwa. Wszystko do gruntowania ścian pod malunki było przygotowane,
pomocnicy w komplecie, to Mistrz rozstawianie podestów i drabin zarządził.
Zaczęła się na ścianie robota.
Brudna to robota i chlapiąca na wszystkie strony, to mnie
przy tem nie było ale każdy, kto widział albo ściany malował rację mi przyzna.
Mistrz to nadzorował, cały czas „artystów” upominał, żeby mocno pędzlami na
ścianę parli. Co chwila jakiś fragment wynajdywał, powtarzać w tym miejscu
nakazywał. To i malarzom w robocie przeszkadzał, bo to ciągle schodzić z
drabiny musieli, drabiny przestawiać do poprawek i znowu brali się do pracy
tam, gdzie ją przerwali. Ale Mistrzowi chodziło o to, żeby poprawki na mokrej
jeszcze farbie były, bo na wyschniętej, wyschniętą warstwę farby niszczą.
To i kołomyja z tego była wielka i czas przy robocie się dłużył.
Po takiej robocie, to pomocnicy tylko o wieczerzy i o spaniu marzyli, tak i na
koniec dnia ich marzenie się spełniło. Ale po dniach paru, cała ściana była zagruntowana,
przyszła pora na suszenie, czyli pomocników odpoczynek i ich kolejne wywczasy.
Powodzie we Wleniu.
Mistrz Bartold, co z dalekiego świata przybył, to i o
miejscowe sprawy się wypytywał, bo też języka szybko się uczył i wszystko
chciał wiedzieć. Że wszyscy trzej z daleka od rodzin, to i po pracy w swoim
towarzystwie się trzymali. W gospodzie, co w niej izby najmowali wieczorami
przy piwie czas spędzali. Tak i po powrocie z poprzedniego wywczasu pomocnik Mistrza
Jędrek, co z Wlenia pochodził o powodziach im opowiadał. Bo na wolnym będąc u
rodziny do pomocy się nadał i nawet książęcy grosz zarobił.
Zatem Jędrek opowiadał, co we Wleniu widział i słyszał przy
tem.
- Ostatnie zimy mroźne są nad wyraz, to Bóbr skuty lodem i
co wiosna, to lody się gromadzą a z ich przyczyny, to co roku Wleń woda zalewa.
Dobrze, że rzeka koryta się przy tym trzyma, bo Bóbr miasto okrąża, jakby tak
nurt na skróty poszedł, toby z Wlenia nic nie zostało. Wody tyle i siła z tego
taka, że nawet, co murowane, to by spłynęło. Ale póki co i Wleń, i okoliczne
łąki na wysokość przyziemia czyli do pierwszej kondygnacji zalewa. A na
błoniach po tej stronie rzeki Dom Rycerski z dawien dawna stoi, to i zagrożony
jest. Bo i lodu na rzece, i śniegów w górach mnóstwo, to i spłynąć toto musi. W
pierwszej kolejności to przeprawę do Wlenia niszczy i szopę, co to dla wojów
jest i do pobierania opłat za wjazd do miasta tam stoi. A że wraz rok po roku
rzeka wylewa, to i przeprawa marna jest, tyle, coby wóz przejechał i co roku od
nowa budować ją trzeba.
- A mnie – mówił Jędrek - mnie przyszło pomagać w podłogi
zdejmowaniu w Domu Rycerskim. Bo tam książęca drużyna swoje kwatery i stajnie mają.
Na dole stajnie są dla koni a na piętrze izby dla rycerstwa i drużyny. Oni to
traktów i przeprawy przez Bóbr pilnują. Na powódź, to oni na Kleczę do Gródka
się przenoszą. Tam też drużyna jest do Zamku pilnowania i traktu, co do Lwówka Szląskiego
wiedzie.
Bo też, jak wielka woda przyjdzie, to już nie ma czego
pilnować. Do Wlenia żadnego dostępu na ten czas nie ma, chyba, że od góry przez
Kleczę, to i tak na to załoga wojów i rycerzy na Zamku jest.
Ja u nich w Domu Rycerskim na dole podłogę z pod koni rozbierałem.
Bo to bardzo zmyślna podłoga jest. Z brusów czyli grubych desek dębowych,
grubych na długość palca przecieranych. W tych deskach na bokach równo, co krok
prostokątne otwory są porobione przez całą brusa szerokość. W te otwory długie
prostokątne w kształtach żerdzie się wkłada do desek podłogi łączenia. Tym
sposobem podłoga żerdziami połączona sztywna jest i każda deska z osobna na
legarach położona nie buja się pod koniem, gdy ten po niej stąpa. Bo po tej
podłodze, konie ze stajni z kojców są wyprowadzane. To trzeba było ją na części
rozbierać i przenosić na czas powodzi powyżej w miejsce suche, bezpieczne od
wody. A, że to brusy dębowe i grube a długie na pięć dużych kroków, to do
przeniesienia jednego dwóch ludzi potrzeba, to się i nadźwigałem ale grosz
zarobiłem.
- No to teraz na ciebie wypadło, piwem kamratów uraczyć. –
przerwał mu kolega.
To Jędrek piwo towarzystwu postawił, tym bardziej, że
fundowanie Mistrzowi zaszczytem mu było. Ale widząc zainteresowanie, ciągnął
opowieści dalej;
- Stara to rzecz, ta podłoga i starej roboty. Teraz już się
tak nie robi, bo i starzy mistrzowie poumierali a młodzi tak nie potrafią. Bo teraz
to tylko dziury wiertłem robią i dębowymi kołkami grubymi na palec brusy łączą.
Jeszcze jak nasze państwo powstawało ta podłoga była robiona,
gdy Dom Rycerski na kwatery dla wojów i strażnicę stawiali, przecie Zamku wtedy
jeszcze nie było. Bo w Polszcze to ludzie wtedy w domach z drewna mieszkali,
osady były grodzone i ostrokołami bronione, grody obronne były budowane, bo to je
stare mistrze stawiali. Wtedy Niemce jeszcze w ziemiankach krytych strzechą
żyli i w osadach przy drogach mieszkały a grody i zamki z kamienia to oni jeno
w Italii czyli w Rzymie widzieli.
Tak to Jędrkowi w Domu Rycerskim we Wleniu powiadali, to i
za nimi powtarzał. A mistrz Bartold przytakiwał i nie wiadomo było, czy że rozumie,
co Jędrek powiada, czy że to prawda o tych Niemcach była. Ale wspomnieć mi
trzeba, że coroczne powodzie i to przez setki lat, do ruiny Dom Rycerski
doprowadziły. Na jego miejscu Pałac Książęcy we Wleniu dziś stoi, za wałami
przeciw powodzi.
A piszę o tym, bo Jędrek znowu do rodziny we Wleniu wyjechał
i ciekawym było jakie wieści przywiezie. Bo też w razie powodzi, mógł z Wlenia
wcale nie powrócić, nie wiadomym nikomu to było.
Autor. Roman
Wysocki
19.03.2016 Bystrzyca k.Wlenia
czarnyroman@hotmail.com