Filmu i akcji początek.
Ta opowieść w Średniowieczu się dzieje anno domini, nie
wiadomo kiedy. Nie ważne to dla sprawy, dla której ten filmie chcę opowiedzieć.
Bo to ona z rzeczywistością niewiele wspólnego ma ale i niekoniecznie.
Na początek filmu należy się oczy zamknąć, bo widok to
okrutny a nieludzki jest.
Bo to zewłok ludzki na drzewie rozwieszony. Pustymi wydziobanymi oczodołami na wieś
patrzy, bo to wieś je widzieć ma a na przestrogę. Resztki skóry i włosów, fragmenty mięsa, co
na czaszce wiszą, powiewają na wietrze.
A reszta, z reszty też niewiele się zostało, bo poza korpusem jeno gnaty
a do kolan. To co poniżej, lisy to albo
inne obżarły, poobrywały i pożywiały się.
I jeszcze ramiona, które sznurem do konara były przywiązane. Ale i tu u dłoni palców już nie było. Co mogło, to podziobało i oberwało.
Tak miało być i było, bo wyrok to był sądu książęcego, bo
szkody w lasach książęcych poczynione były.
A, że straszny, to dla przestrogi a dla przykładu dla tych, co po
pańskie bądź to po książęce rękę wyciągają.
Bo tu na tej ziemi ludzie głęboko w pamięci mięli pochowane, że tu i
majątki z dymem poszły i ich właściciele po sznurze a do Boga.
Tyle, że wyrok dwa tygodnie wstecz był wykonany a na żywem
sprawcy. Życie jego na pastwę zwierzyny
było oddane, bo je bez prawa do łowu zwierzynie odbierał.
Taka była wola i wyroki Pana, tako w niebiesiech, jako i na
Ziemi.
Z daleka dochodziły odgłosy drzew ścinania. To książęcy
drwale las świerkowy na stokach Ostrzycy wycinali na powały, do pomieszczeń nowej wieży dla zamku w
Siedlęcinie. Zamek dobry pan Henryk I jaworski budował. Jako i inne na Dolnym
Szląsku, co je swoim panowaniem ogarniał.
A świerk, co na stokach rośnie, to wiatrom się nie poddaje.
Przez całe życie gięty, prostuje się, to i wytrzymałość, i prostość jego większa
od innych gatunków jest. I do belek ciosania lubo desek darcia akuratny. Bo to
włókna równo ma ułożone, długi i prosty jest, nie to, co sosna albo dąb jaki.
To go i cięli. A wycięte pnie po ogołoceniu z gałęzi na budowę końmi wywozili.
Gałęzie, co je poobcinali palili na miejscu, ogrzewając się przy tem. Bo też
tego roku, tęgi mróz drwalom dokuczał. Kiedy jak nie w zimie drzewa zrywać,
wtedy to drzewo nieżywe jest i soków nie puszcza. Tak musiało być, bo inaczej
się nie da. Przecie tak to Pan Bóg sobie obmyślił.
Pościg.
Przez puste pole a ośnieżone do kolan człowiek jakiś
biegnie. Wiatr śniegiem zawiewa a on, co kilkanaście kroków się zatrzymuje,
żeby oddech złapać. Bo przez taki śnieg, to można ale krok za krokiem i to z
wyciąganiem stopy, inaczej się nie da. Zatrzymał się któryś raz, gdy z lasu, co
pod górą wyrastał, dwaj jezdni wyjechali. Duże chłopy na koniach a każdy z
drągiem niby oszczep ale bez szpikulca czyli kij długaśny, co to jego trzon
ledwo w dłoni się mieści.
Konie też z trudem ale przez śnieg łatwiej im było się
przedzierać, aby uciekającego dogonić.
A jak już go dopadli, to każdy z drabów po razie przez plecy
go zdzielił i chłopina legł w śniegu jak nieżywy. Z koni nie zsiadając, z góry szturchali go
drągami.
- Wstawaj a żywo! – wołali.
Wstawał, bo wiedział, co zrobił, i co mu za to grozi. Mogli go przecież tu na miejscu kijami złupić
i zostawić. On wolał jaszcze pożyć, to i
wstał powoli, że niby posłuszny jest i posłuszny będzie. Przy tym śnieg z łachmanów pozgarniał jeno
twarz mu się w śniegu ostała.
- Tośmy cie zdybali, dwie niedziele żeśmy cie szukali.
- Wójt nagrodę za ciebie wyznaczył. – gadali jeden przez
drugiego.
- Czyjś ty? – rzucił jeden.
Mężczyzna ocierał twarz, bo i tak przyjdzie mu ją pokazać.
- Kościelny a co? Czego wy ode mnie chceta?
- Ty, to ten od sióstr, co to od trędowatych są ... – drugi
zauważył.
- Kościelny, nie kościelny on, za kłusownikiem po śladach my
szli to i złapali.Sprytny jesteś, jak lis szczwany ale na ciebie wypadło. A za sarnę, co to dwie niedziele temu stracona
była, głową zapłacisz. – mówi jeden.
- Musim go odstawić.
- Stawaj przodem! A żywo! – krzyczy jeden i bierze zamach
ale uciekinier wychodzi posłusznie przed konie, bo po co mu się pod kije
narażać.
- A wolno to ci po samowoli chodzić, czyś żeś trędowaty? –
pyta jeden.
- Wolno, bo ręki prawie nie mam i u sióstr opiekę
znalazłem. Trądu u mnie nie ma, na
posługach jestem. – odpowiadał.
- To i się wyjaśni, bo jak by ty trędowaty był, to my by cie
na miejscu… - zaczął jeden ale nie dokończył.
- Ciekawe jakie to posługi siostrom wypełniasz w lesie. Jagód dla siostrzyczek szukasz, w zimie, he?
– drwił sobie jeden z pachołków, bo to pachołki od dziedzica byli. Rosłe w sobie chłopy, co to do bitki pierwsi
byli i u dziedzica się wysługiwali.
- Drzewa na opał szukałem ale śnieg wszystko przysypał.
Przecie siostry na to zgodę mają. – odpowiadał.
- Dobra, zabieraj sie i do przodu – rzekł jeden.
Posępny orszak ruszył do wsi, co opodal na polach stała, do
majątku w Sądrecku.
Powoli, bo czy to pieszo, czy na koniach, to przez śnieg i
tak przedzierać się było trzeba.
We dworze.
Dziedzic właśnie obiad skończył, szmatą jaką albo to chustą
gębę wycierał.
Pukanie do drzwi się rozległo, to zawołał;
- Kogo tam niesie, wchodzić!
Do izby wszedł Marcin, parobek jeden z tych, których już
znacie.
W roztwartych drzwiach mówić zaczął;
- My tego, co w las za zwierzyną chodził, złapalim i
przywleklim, Panie.
Na to Dziedzic machając ręką, żeby drzwi zawarł, bo zimno
leci.
- I kto to, gadajże?
- To ten od trędowatych, Panie.
- Tfu! Co wy mi tu do dom przyprowadzacie? Pomór jaki?
- Nie Panie, jakby my śmieli, on zdrowy.
- Jak zdrowy, jak od trędowatych?
- Bo tam jest jeden od posługi siostrom chyba Krystian mu
dali. On i zdrowy i chodzić po wsi mu wolno.
Ale on w lesie był.
- To przecie las książęcy, chodzić wolno. Nikt nie zabrania.
- Ale my Panie po śladach szli a te od sarny
prowadziły. To my i złapali, jak Pan
przykazali.
- To już i trędowaci a katolicy po książęcym lesie sarny
biją, świat się wali. Gdzie zaś?
- Pod domem Waszej Łaskawości, czeka, nie wiemy, co z nim
robić.
- Na noc do szopy a kołkiem dobrze zaprzeć. Jutro się zdecyduje czy sądzić go
będziem. Masz tu grosz, boś się sprawił.
- Panie ale nas dwóch było – protestował Marcin.
- Masz tu jeszcze dwa, bo jutro pewnie trzeba go będzie na
ten sąd do sióstr. To i posługę na jutro
macie.
Dziedzic w sakwie pogrzebał, trzy grosze znalazł i wręczył
parobkowi.
- Dziękuję panie, sprawim się jak trzeba. – Marcin kłaniał
się w pas zadowolony z takiego obrotu sprawy i dodatkowej pracy za zapłatą. Już
miał wychodzić, gdy dziedzic rzucił;
- I zabierać mi go sprzed domu a szybko.
Dziedzi wstrzymał jeszcze Marcina ręki gestem.
- Co też to się porobiło, zwierzynę biją, jakby głodne byli.
Ot co. – Dziedzic mruczał do siebie
trzymając się za brodę.
Kogoś od Wójta i kogoś z Ławy Sądowej ze Lwówka do przytułku
sprowadzić trzeba. Inaczej się nie da, bo on wśród trędowatych był. Ja go w obejściu widzieć nie chcę, wolę
popatrzeć a z daleka. – głowił się dalej.
- Acha, żebyście wiedzieli. Za niedziele albo dwie do sądu
stawać będziecie. Sprawę przecie zdać
trzeba. A jak się nie przyzna to go i poszturchacie, zapłacę. Jeno, żeby cały
był i przed Sądem ustał, miarkujcie się. Ale to dopiero na Sądzie się okaże.
Marcin wychodził na wpół zgięty w pokłonach, bo ta posługa u
pana coraz bardziej korzystna mu była.
Autor Roman
Wysocki
17.02.2016 Bystrzyca k.Wlenia.
czarnyroman@hotmail.com