Translate

Część II. 1 Początek.



Filmu i akcji początek.
Ta opowieść w Średniowieczu się dzieje anno domini, nie wiadomo kiedy. Nie ważne to dla sprawy, dla której ten filmie chcę opowiedzieć. Bo to ona z rzeczywistością niewiele wspólnego ma ale i niekoniecznie.

Na początek filmu należy się oczy zamknąć, bo widok to okrutny a nieludzki jest.

Bo to zewłok ludzki na drzewie rozwieszony.  Pustymi wydziobanymi oczodołami na wieś patrzy, bo to wieś je widzieć ma a na przestrogę.  Resztki skóry i włosów, fragmenty mięsa, co na czaszce wiszą, powiewają na wietrze.  A reszta, z reszty też niewiele się zostało, bo poza korpusem jeno gnaty a do kolan.  To co poniżej, lisy to albo inne obżarły, poobrywały i pożywiały się.  I jeszcze ramiona, które sznurem do konara były przywiązane.  Ale i tu u dłoni palców już nie było.  Co mogło, to podziobało i oberwało.
Tak miało być i było, bo wyrok to był sądu książęcego, bo szkody w lasach książęcych poczynione były.  A, że straszny, to dla przestrogi a dla przykładu dla tych, co po pańskie bądź to po książęce rękę wyciągają.  Bo tu na tej ziemi ludzie głęboko w pamięci mięli pochowane, że tu i majątki z dymem poszły i ich właściciele po sznurze a do Boga.
Tyle, że wyrok dwa tygodnie wstecz był wykonany a na żywem sprawcy.  Życie jego na pastwę zwierzyny było oddane, bo je bez prawa do łowu zwierzynie odbierał. 
Taka była wola i wyroki Pana, tako w niebiesiech, jako i na Ziemi.

Z daleka dochodziły odgłosy drzew ścinania. To książęcy drwale las świerkowy na stokach Ostrzycy wycinali na powały, do pomieszczeń nowej wieży dla zamku w Siedlęcinie. Zamek dobry pan Henryk I jaworski budował. Jako i inne na Dolnym Szląsku, co je swoim panowaniem ogarniał.
A świerk, co na stokach rośnie, to wiatrom się nie poddaje. Przez całe życie gięty, prostuje się, to i wytrzymałość, i prostość jego większa od innych gatunków jest. I do belek ciosania lubo desek darcia akuratny. Bo to włókna równo ma ułożone, długi i prosty jest, nie to, co sosna albo dąb jaki. To go i cięli. A wycięte pnie po ogołoceniu z gałęzi na budowę końmi wywozili. Gałęzie, co je poobcinali palili na miejscu, ogrzewając się przy tem. Bo też tego roku, tęgi mróz drwalom dokuczał. Kiedy jak nie w zimie drzewa zrywać, wtedy to drzewo nieżywe jest i soków nie puszcza. Tak musiało być, bo inaczej się nie da. Przecie tak to Pan Bóg sobie obmyślił.


Pościg.
Przez puste pole a ośnieżone do kolan człowiek jakiś biegnie. Wiatr śniegiem zawiewa a on, co kilkanaście kroków się zatrzymuje, żeby oddech złapać. Bo przez taki śnieg, to można ale krok za krokiem i to z wyciąganiem stopy, inaczej się nie da. Zatrzymał się któryś raz, gdy z lasu, co pod górą wyrastał, dwaj jezdni wyjechali. Duże chłopy na koniach a każdy z drągiem niby oszczep ale bez szpikulca czyli kij długaśny, co to jego trzon ledwo w dłoni się mieści.
Konie też z trudem ale przez śnieg łatwiej im było się przedzierać, aby uciekającego dogonić.
A jak już go dopadli, to każdy z drabów po razie przez plecy go zdzielił i chłopina legł w śniegu jak nieżywy.  Z koni nie zsiadając, z góry szturchali go drągami.
- Wstawaj a żywo! – wołali.
Wstawał, bo wiedział, co zrobił, i co mu za to grozi.  Mogli go przecież tu na miejscu kijami złupić i zostawić.  On wolał jaszcze pożyć, to i wstał powoli, że niby posłuszny jest i posłuszny będzie.  Przy tym śnieg z łachmanów pozgarniał jeno twarz mu się w śniegu ostała.
- Tośmy cie zdybali, dwie niedziele żeśmy cie szukali. 
- Wójt nagrodę za ciebie wyznaczył. – gadali jeden przez drugiego.
- Czyjś ty? – rzucił jeden.
Mężczyzna ocierał twarz, bo i tak przyjdzie mu ją pokazać.
- Kościelny a co? Czego wy ode mnie chceta?
- Ty, to ten od sióstr, co to od trędowatych są ... – drugi zauważył.
- Kościelny, nie kościelny on, za kłusownikiem po śladach my szli to i złapali.Sprytny jesteś, jak lis szczwany ale na ciebie wypadło.  A za sarnę, co to dwie niedziele temu stracona była, głową zapłacisz. – mówi jeden.
- Musim go odstawić.
- Stawaj przodem! A żywo! – krzyczy jeden i bierze zamach ale uciekinier wychodzi posłusznie przed konie, bo po co mu się pod kije narażać.
- A wolno to ci po samowoli chodzić, czyś żeś trędowaty? – pyta jeden.
- Wolno, bo ręki prawie nie mam i u sióstr opiekę znalazłem.  Trądu u mnie nie ma, na posługach jestem. – odpowiadał.
- To i się wyjaśni, bo jak by ty trędowaty był, to my by cie na miejscu… - zaczął jeden ale nie dokończył.
- Ciekawe jakie to posługi siostrom wypełniasz w lesie.  Jagód dla siostrzyczek szukasz, w zimie, he? – drwił sobie jeden z pachołków, bo to pachołki od dziedzica byli.  Rosłe w sobie chłopy, co to do bitki pierwsi byli i u dziedzica się wysługiwali.
- Drzewa na opał szukałem ale śnieg wszystko przysypał. Przecie siostry na to zgodę mają. – odpowiadał.
- Dobra, zabieraj sie i do przodu – rzekł jeden.
Posępny orszak ruszył do wsi, co opodal na polach stała, do majątku w Sądrecku.
Powoli, bo czy to pieszo, czy na koniach, to przez śnieg i tak przedzierać się było trzeba.



We dworze.
Dziedzic właśnie obiad skończył, szmatą jaką albo to chustą gębę wycierał.
Pukanie do drzwi się rozległo, to zawołał;
- Kogo tam niesie, wchodzić!
Do izby wszedł Marcin, parobek jeden z tych, których już znacie.
W roztwartych drzwiach mówić zaczął;
- My tego, co w las za zwierzyną chodził, złapalim i przywleklim, Panie.
Na to Dziedzic machając ręką, żeby drzwi zawarł, bo zimno leci.
- I kto to, gadajże?
- To ten od trędowatych, Panie.
- Tfu! Co wy mi tu do dom przyprowadzacie? Pomór jaki?
- Nie Panie, jakby my śmieli, on zdrowy.
- Jak zdrowy, jak od trędowatych?
- Bo tam jest jeden od posługi siostrom chyba Krystian mu dali. On i zdrowy i chodzić po wsi mu wolno.  Ale on w lesie był.
- To przecie las książęcy, chodzić wolno. Nikt nie zabrania.
- Ale my Panie po śladach szli a te od sarny prowadziły.  To my i złapali, jak Pan przykazali.
- To już i trędowaci a katolicy po książęcym lesie sarny biją, świat się wali.  Gdzie zaś?
- Pod domem Waszej Łaskawości, czeka, nie wiemy, co z nim robić.
- Na noc do szopy a kołkiem dobrze zaprzeć.  Jutro się zdecyduje czy sądzić go będziem.  Masz tu grosz, boś się sprawił.
- Panie ale nas dwóch było – protestował Marcin.
- Masz tu jeszcze dwa, bo jutro pewnie trzeba go będzie na ten sąd do sióstr.  To i posługę na jutro macie.
Dziedzic w sakwie pogrzebał, trzy grosze znalazł i wręczył parobkowi.
- Dziękuję panie, sprawim się jak trzeba. – Marcin kłaniał się w pas zadowolony z takiego obrotu sprawy i dodatkowej pracy za zapłatą. Już miał wychodzić, gdy dziedzic rzucił;
- I zabierać mi go sprzed domu a szybko.
Dziedzi wstrzymał jeszcze Marcina ręki gestem.
- Co też to się porobiło, zwierzynę biją, jakby głodne byli. Ot co.  – Dziedzic mruczał do siebie trzymając się za brodę.
Kogoś od Wójta i kogoś z Ławy Sądowej ze Lwówka do przytułku sprowadzić trzeba. Inaczej się nie da, bo on wśród trędowatych był.  Ja go w obejściu widzieć nie chcę, wolę popatrzeć a z daleka. – głowił się dalej.
- Acha, żebyście wiedzieli. Za niedziele albo dwie do sądu stawać będziecie.  Sprawę przecie zdać trzeba. A jak się nie przyzna to go i poszturchacie, zapłacę. Jeno, żeby cały był i przed Sądem ustał, miarkujcie się. Ale to dopiero na Sądzie się okaże.
Marcin wychodził na wpół zgięty w pokłonach, bo ta posługa u pana coraz bardziej korzystna mu była.

Autor                                                    Roman Wysocki
17.02.2016 Bystrzyca k.Wlenia.
czarnyroman@hotmail.com